Obóz cz. 4 – kierownicze roszady (KSA, GZA, CWJ, MSC, DGR, SKA)
15 sierpnia:
Zły dmie, piach zakopuje wacki. Wiatr wywiał ptaki, telewizje i kierowniczkę. Na szczęście wiemy, za co chowa się ornitolog: za słonki (Marcin Łaguna, autor również ostatnich raportów)
14 sierpnia:
Ptaków mało, ale dość ciekawie. Dziś deszczowa pogoda, ale pod koniec dnia wyszło słońce. W obozie porządki, a na obiad góra placków ziemniaczanych, jedzona z zachowaniem prastarych kulingowskich tradycji, czyli z jednego gara. Z ciekawych gości na łachach dziś sarna i kuliki wielkie, oraz nocni turyści zafascynowani wackami.
13 sierpnia:
Kolejny leniwy dzień, ptaków na łachach dużo, ale skutecznie omijają wacki (no, może poza pliszkami). Aktywność załogi dziś głównie kulturalna – gry, książki i rozmowy przeplatane z podjadaniem krówek. Kuliki latają nad głową, aktywność turystów w rezerwacie wysoka. Marta z Przemkiem wykupili wszystkie ziemniaki w Świbnie na poczet jutrzejszych placków.
opis by Marcin Laguna:
Wcześnie rano było cicho, zdecydowanie za cicho jak na taką porę. 4:00 ćmocha i nic ponad to. Tylko dostrzec można było uśmiechnięte twarze – zwierciadła marzeń sennych dzielnych załogantów. Korzystaliśmy z roztropnej decyzji Pani Kierownik Sabiny o tym by obchody przesunąć o godzinę. Był to taktyczny manewr. Zaskoczone ptaki przyzwyczajone do obchodów o parzystych godzinach z zaskoczenia wręcz wskakiwały do wacków. I w taki oto sposób pułapki zostały otwarte w okolicach godziny piątej, a obóz zaczął tętnić życiem koło godziny siódmej. I tak obchód za obchodem, czułem coraz większy niepokój. Coś zaczynało we mnie pękać, tworzyła się we mnie jakaś pustka, której nie można od tak czymś zapełnić. Moi Drodzy Czytelnicy, powiem wam po czym jest ta pustka. Po Kulingu, po tej cudnej załodze i po przepięknych ptakach. Wiedziałem bowiem, że mój czas jest już bliski. Z kolejnych zwiadów znosiliśmy ptaki, które tymi rękami po zmierzeniu i zaobrączkowaniu wypuszczałem na wolność. Po kapitalnym obiedzie wyruszyłem na swój ostatni obchód. Stanąłem na cyplu, objąłem wzrokiem morze, wsłuchałem się w jego szum, szept, krzyk. Stopami wkopałem się w piasek poczułem tętno ziemi, Tak Moi Drodzy, tutaj poczuć możecie uderzenia jej ogromnego serca. Zniżyłem głowę, z szacunku, a potem spojrzałem w niebiosa. Ptaki… było ich mnóstwo, to było pożegnanie. Gdy wracałem do obozu z koszem pełnym alpin i sieweczek rzecznych, nie oglądałem się już, ani na morze, ani na ptaki, było to zbyt trudne. I powiem wam, że gdy najcudowniejsza załoga na świecie stała i żegnała mnie w progu domku, czułem jakby mi ktoś na siłę wyrywał kawałek duszy. Jakby go tu zakopywał, mówiąc: jeżeli chcesz odzyskać to co ci zabrałem, musisz tu jeszcze wrócić. I tyle wam powiem, wracajcie, wracajcie wszyscy, którzy tak jak ja coś tu zostawiliście. Rytm dalszej wędrówki wytyczały moje kroki, najpierw przez piasek, potem kamienną groblą, a potem, potem ja już nawet nie czułem tymi stopami nic! Dziękuję za możliwość bycia tu i zarazem was żegnam. Ja bajarz i gawędziarz piszę dla Was ostatnią relację, oddając pałeczkę następnym śmiałkom. Na obozie po moim odejściu oczywiście coś się musiało pojawić. Trzy bataliony stroszyły swoje grzywy, kończąc dzień, którego ja nigdy nie zapomnę.
12 sierpnia:
Kolejny dzień powitał nas chłodem i wichrem. Niczym beduini na pustyni ruszyliśmy na przód, brnąc sieczeni piaskiem i przeszywani na wylot zimnem. Poranne promienie słońca powoli rozgrzewały świat, trzymając go w impasie chłodnego marazmu. Jednak gdy wszystko wydawało się być uśpione, ruch na plaży przykuwał oko zwiadowców. Pierwsze wrażenie mówiło, że to były tylko grudki piasku miotane wiatrem. Czujne oko obserwatora uchylić mogło jednak rąbka tajemnicy. Kolejny dzień i kolejne ptaki. Piaskowce w żwawym stadku i z wrodzoną sobie dynamiką przemierzać miały plaże przez cały dzień. I wraz z postępami słońca na nieboskłonie, życie obozowe trwało w najlepsze. Ubarwiane żartami o rybach, przebiegało dość spokojnie przerywane kolejnymi obchodami i interwencjami w sprawie niedzielnych spacerowiczów naruszających granice państwa-rezerwatu. I tak jak gdyby nigdy nic, ale jednak coś, jak grom z jasnego nieba, pojawił się pierwszy zwiastun, że nadciąga niewiadome. Rycyk przybył do obozu i rozejrzał się, bo niewielu z jego gatunku zawitało w nasze skromne progi. Nie zabawił u nas długo, poleciał w siną dal, machając do nas skrzydłami, ale pewnie z pośpiechu, zapomniał się obejrzeć i powiedzieć „do widzenia”. Jednak okazał się on być tylko strażą przednią, przed prawdziwą osobistością. Przybył do nas, a jego płaszcz płonął niczym żywy płomień. Rude i czerwone barwy mówiły o szlachetnym pochodzeniu, a kultura osobista i spokój w obyciu pokazywał, że mamy przed sobą nie byle kogo. Ów wędrowiec, zdrożony i zmęczony przybył do nas z daleka, z kraju Holendrów. Szlamnik z Holandii dźwigał wielkie brzemię. Spod płaszcza wystawały ciężkie i zbrojne nogawice z plastikowych obrączek i flag w egzotycznych holenderskich barwach. Poleciał po chwili ów latający Holender, a wieczór mijał spokojnie na gawędzie i różnych grach. Potem światła pogasły, a nocną wartę nad obozem przejęły lisy roznosząc sandały załogi po krzakach rokitnika.
11 sierpnia:
Ranną porą niebo było złowrogie, a ciemne, ciężkie chmury, niczym najeźdźcy plądrowali horyzont, siejąc niepokój i zwątpienie. Zwiadowcy z obozu wyruszając w poranną zawieruchę nie spodziewali się powrotu w jednym kawałku, jednak Wielki Kuling zesłał im błogosławieństwo nadziei. Niczym lew, słońce otwarło swoją paszczę i wysłało na świat promieniste strugi życiodajnej energii. W naszych śmiałków wstąpił nowy duch i z ochotą ruszyli na poranny obchód. Życie obozowe trwało w najlepsze. Znoszeni do obozu na regularny przegląd i regulacje aerodynamiki podniebni śmiałkowie przybywali w umiarkowanych ilościach. Stali bywalcy typu alpina czy, piskliwce-tlusciochy o zasobności ładowni na poziomie 7 (otłuszczenie) przybywali i po chwili wybywali z obozu. I wtedy, koło południa, wyszedł na wzgórze wydmowe Wuj Achil. Spojrzał chmurnym wzrokiem ku niebu i ziemi. Objął także żywioł wodny, morskie tonie w całej okazałości. Patrzył, a wszyscy oczekiwali w napięciu, cóż on nam powie.
– Nadchodzi – rzekł, a wszyscy zerwali się ze swoich posterunków. Wielka bestia sunęła niebem, zsyłając na ziemie grad błyskawic i ścianę wody. Wielki smok-burza szczerzył swoje kły, a formacje i obwarowania obozowe były w panice naprawiane i przygotowywane. Gdy monstrum zaatakowało, wypuszczając ze swojego potężnego gębiska fale wodnych igieł, my byliśmy już w schronie. Milczenie było przerywane uderzeniami kul i pełnym ostrzałem gada burzy.
Lecz my wytrwaliśmy, a kolejne zwiady znosiły do nas umęczonych ptasich wędrowców. Wielki Kulik bez miłosierdzia, rzucił najpiękniejsze modele w sam środek kipieli i cyklonu. Batalion i dwaj kamraci glareole, płaskodziobe i śniade zmagały się z wichurą.
I wtedy wyprowadziliśmy kontratak, tarcze optymizmu i włócznie dobrych chęci rozorały brzuch gada i przepędziły go znad naszego małego królestwa. Uciekający lewiatan jeszcze długo trawił w swoich trzewiach złośliwe błyskawice i pioruny, ale uciekał. Robił to w takim pośpiechu, że na nocnym niebie pogubił swoje księżycowe łuski, które migotały miriadami refleksów nad głowami nocnej warty obozu. Niektórzy mówili, że część z nich spadała na ziemię, a niektórzy nawet utrzymywali, że znaleźli smocze odłamki pancerza. Tego czy trzymają je gdzieś w kieszeni czy koło serca pewnie się nie dowiemy, tak jak i tego czy ta historia była do końca prawdziwa.
10 sierpnia:
Zaordynowaliśmy ćwiczenia dla jesiennych wpisywaczy stąd w zeszycie tego dnia pojawiły się skróty: GZA, CWJ, MSC, DGR. Załoga pod wrażeniem siły spokoju starej kadry, a także ich wytrzymałości. Wzorem harcerzy obóz pilnowany całą dobę, z przerwa między 3 a 4, ale w znacznie trudniejszych warunkach izotonicznych.Ptaki siedzą trzema setkami na wschodzie, my uszczknęliśmy z tego tortu blisko 40.
9 sierpnia:
Dziś upał nas zabił poza niezbędną aktywnością obchodowo-obrączkarską niewiele udało się zrobić. Jedynie wieczorne uzupełnienie zapasów wody. Jutro nastają rządy wielkiego Cezara więc pewnie będzie się działo…
7 sierpnia:
Dziś połowa ekipy się ewakuowała i zostaliśmy w piątkę. Zmiana kierownika na GZA. Początek zmiany kierowniczej łaskawy i łacha obradowała nas kulikiem wielkim o godzinie 14, a o 16 jego mniejszym kuzynem – uczciliśmy to wydarzenie obiadem z grochówki, której efekty uboczne mamy nadzieję przyhamują krwiożercze zapędy komarów, które są dziś wyjątkowo aktywne…. dobranoc
6 sierpnia:
Zimno i długie rękawy. Te słowa od tygodnia były nam obce. Po rześkim poranku nastał kolejny, słoneczny dzień. I znowu deszcze omijały UW – to miejsce ma kosmiczną moc! Siewek nieco więcej niż wczoraj, ale nadal na dobrym poziomie 50+. Sierpniowa dziura to chyba jakiś mit. Alpina odskoczyła od goniącego ją szlamnika i bonusik – alpinka z białoruskim paszportem. Trzy siewnice z dnia, w tym wypasiony samiec, bardzo cieszą. Rzeźbienia z wackami ciąg dalszy, jako że fala to zabiera, to usypuje brzeg łachy. Załoga super, ptaki dopisują – czemu trzeba wracać do domu…?
5 sierpnia:
Kto by się spodziewał, że alpina ledwo obroni pierwsze miejsce na dziennym podium. Dziś niespodziewanie na drugim miejscu szlamnik z liczbą 26-ciu zaobrączkowanych dorosłych ptaków! I kolejna młoda alpinka. Od rana przestawialiśmy wacki, bo przyszła zmiana pogody, zaczęło wiać i zabierać brzegi łachy. Wyrzuciło nowego gluta, więc trzeba było powalczyć o wynik. Oprócz gluta, morze wyrzuca też w rezerwacie sporo śmieci, które zbieramy na obchodach. Jako że weekend, sporo interwencji z krnąbrnymi turystami. Obozowa mysz nauczyła się latać i przenikać przez dach. Zgodnie z proroctwem Wodza, kolejne burze omijają UW – i dobrze!
wcześniejsze relacje:
Rozbijanie i pierwsze dni (PRD+GZA)
Comments are closed here.